Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/597

Ta strona została skorygowana.

Ponury mocno wciągnął w siebie powietrze.
— Idą! — szepnął Dagobert.
— Uciekajmy więc, ojcze.
— Nie... przysłuchajmy się... będzie czas...
Słychać było ciężkie stąpanie po ziemi i niewyraźną rozmowę.
— To pewno stróże, o których wspominała Garbuska.
— Tem lepiej... teraz nierychło wrócą tutaj...
Stąpanie coraz mniej słyszeć się dawało, nareszcie zupełnie ucichło. Dagobert rzekł synowi:
— No, teraz nie traćmy czasu... Muszą już być daleko... Trzeba co prędzej wysadzić deski.
Agrykola z całej siły oparł się o szopę; szopa, mimo starości, mocno się trzymała.
— Do licha! — rzekł kowal: — musi tu być żelazny rygiel! inaczej nie wytrzymałyby te stare deski. Daj mi ojcze powróz i hak, wlezę na mur i otworzę drzwi ze środka.
Żołnierz oparł się o mur i skrzyżował ręce; kowal wdrapał mu się na szerokie plecy, a czepiając się powrozu i korzystając z nierówności muru, dostał się na jego szczyt.
Wierzchołek muru był posypany tłuczonem szkłem. Pokaleczył sobie kolana i ręce; lecz, aby nie przestraszyć ojca, stłumił krzyk bólu, przełożył hak i spuścił się po powrozie do ogrodu.
Szopa była blisko; zamek tak był lichy, iż Agrykola złamał go odrazu; drzwi się otworzyły i Dagobert wszedł do ogrodu, a z nim Ponury.
— No, dzięki tobie, mój chłopcze, rzecz najważniejsza zrobiona. Teraz panna de Cardoville i moje sieroty mają przynajmniej którędy wyjść. Idzie teraz o to jak je wynaleźć, nie spotkawszy się z nikim. Ponury pójdzie naprzód. No, stary, marsz, tylko nie szczekaj.
Ponury postąpił kilka kroków i, węsząc, przysłuchi-