Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/625

Ta strona została skorygowana.

— Mój bracie... tak samo, jak on mógł otruć księcia Dżalmę; dziś rano wyjechaliśmy, zostawiwszy twego doktora pogrążonego we śnie. Byłem w powozie sam jeden z Dżalmą. On palił fajkę jak prawdziwy Indjanin; odrobina proszku, dodana do tytoniu, którym mu nałożyłem fajkę, sprowadziła zaraz lekki sen. Druga doza, dana do powąchania, głęboko go uśpiła, teraz leży w oberży, do której zajechaliśmy. Ode mnie zależy pozostawić Dżalmę we śnie, który przeciągnie się aż do jutra, do wieczora... albo też obudzić go natychmiast. Zależeć będzie od tego, czy mnie zaspokoisz lub nie, aby Dżalma nie znajdował się jutro lub był obecny przy ulicy św. Franciszka Nr. 3.
Faryngea wydobył z kieszeni medaljon Dżalmy:
— Widzisz, że mówię prawdę... Podczas snu Dżalmy zdjąłem z niego ten medal, jedyny znak, po którym trafiłby do miejsca, gdzie znajdować się ma jutro... Kończę więc na tem, od czego zacząłem, mówiąc ci: „Bracie, przychodzę żądać od ciebie bardzo dużo!“
Od kilku minut Rodin, swoim zwyczajem, kiedy go palił wściekły, niemy gniew, gryzł sobie paznogcie do krwi.
Dzwonek u budki odźwiernego ozwał się po trzykroć.
Rodin zdawał się nie zwracać na to uwagi, a przecież jego małe jaszczurcze oczy zaiskrzyły się nagle. Faryngea, ręce na krzyż założywszy, z miną triumfującą, pogardliwą, śmiało na niego spoglądał.
Rodin spuścił oczy, zamilkł, wziął od niechcenia pióro leżące na biurku i gryzł przez chwilę. Nagle rzucił pióro, zwrócił się do metysa i rzekł tonem pogardliwym:
— Cóż to, panie Faryngea, chcesz szydzić z ludzi?
Metys zdumiony cofnął się o krok.
— Jakto, mój panie? — mówił Rodin — przychodzisz tu, do uczciwego domu, z przechwałkami, żeś skradł cudzą korespondencję, zadusił tego, otruł tamtego!... To już trzeba być szalonym. Chyba najbezczelniejszy złoczyńca mógłby się chełpić tak okropnemi zbrodniami...