daleko od Paryża... widziałem jak siadała do dyliżansu, nim jeszcze wydostałem cię z więzienia ś-tej Pelagji.
— No, a po djabła przywlokłeś mnie tutaj?
— Chcę, abyś porozmawiał z robotnikami pana Hardy, którzy niezadługo przyjdą tutaj... i namówił ich do zrobienia pewnej rzeczy...
— Do czego? — zapytał młodzieniec.
Przy rozmowie tej obaj mężczyźni opróżniali raz po raz kielichy, to też myśli plątały się trochę młodszemu. Starszy był odporny na działanie alkoholu, mówił spokojnie.
— Do opuszczenia tej fabryki, gdzie niewieścieją w samolubstwie, nie myśląc o swych współbraciach.
— Ale jak opuszczą fabrykę, z czego będą żyli?
— Pomyślą o tem inni... w swoim czasie. Tak więc, czy dopomożesz mi?
— Dopomogę wam... tembardziej, że zaczynam już... ledwo sam trzymać się na nogach... Mnie tylko Cefiza utrzymywała na świecie; czuję, że na złej już jestem drodze... a wy mnie jeszcze popychacie... Idź na złamanie karku!... Takim czy owakim sposobem zginąć, wszystko jedno... Do ciebie...
— Pijmy na uciechę następującej nocy... bo przeszłej nocy piliśmy tylko jak fryce.
— Ale powiedzcie-no mi, kto wy jesteście? Patrzyłem na was; ani na chwilę nie widziałem was zarumienionego, lub śmiejącego się... aniście się wzruszyli... siedzieliście jak kamień.
— Już ja nie mam piętnastu lat; czego innego potrzeba do rozśmieszenia mnie... lecz następnej nocy będę się śmiać.
— Nie wiem, czy to gorzałka... ale niech mnie kaci kołyszą, jeżeli ty mnie nie przestraszasz, gdy mówisz, że śmiać się będziesz tej nocy!
Zapukano do drzwi. Wszedł gospodarz domu.
— Przyszedł tam jakiś młodzian, nazywa się Olivier, pyta o pana Moroka.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/891
Ta strona została skorygowana.