Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/892

Ta strona została skorygowana.

— Ja jestem, niech przyjdzie.
Karczmarz wyszedł.
— Jest to jeden z naszych; ale sam jeden — rzekł Morok, w którego surowej twarzy malowało się zawiedzione oczekiwanie. — Sam... to mnie dziwi... spodziewałem się ich wielu... czy znasz go?
— Oliviera?... tak, znam... blondyn, zdaje mi się...
— Zobaczymy... otóż idzie.
W rzeczy samej, młodzian, otwarty, śmiały, roztropny, wszedł do stancji.
— I ty tu.. Leżynago? — zawołał, zobaczywszy współbiesiadnika Moroka.
— Tak, właśnie ten sam. Wieki już, jak cię nie widziałem, Oliwierze.
— Rzecz prosta, mój kolego... nie w jednem i tem samem pracujemy miejscu.
— Ależ sam jesteś? — zapytał Morok.
I, pokazując na Leżynago, odrzekł:
— Przy nim można mówić... on jest z naszych. Ale dlaczegóż sam jeden tylko jesteś?
— Przychodzę sam, ale w imieniu moich towarzyszy.
— Aha.... — odetchnął Morok — przystają.
— Nie chcą!... i ja także.
— Jakto nie chcą?... a więc braknie im odwagi, jak babom?! — zawołał Morok.
— Posłuchajcie mnie... — rzekł ozięble Olivier — odebraliśmy wasze listy, widzieliśmy wasze pieniądze, przekonaliśmy się, że to ma związek z tajemnemi zamiarami... Lecz dziś rano ojciec Simon zawołał nas do siebie; wyłożyliśmy mu nasze spory; on nas przekonał... będziemy czekali...
— Cicho! — zawołał Leżynago, przysłuchując się i chwiejąc na nogach: — zdaje mi się, że słychać tłumne krzyki...
W rzeczy samej słychać było, najprzód niewyraźne,