jacielem — rzekł pan Hardy, wskazując na pana Blessac.
— Ale ja życzę sobie mówić z panem sam na sam — odrzekł Rodin.
— A więc — odrzekł pan Hardy, nieco zdziwiony — możesz pan mówić... między mną a tym panem niema tajemnicy.
Po chwili milczenia rzekł Rodin, zwracając się do pana Hardy.
— Przybywam, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której pan byłeś ofiarą.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz.
— Mam dowody na to, co mówię.
— Dowody?
— Dowody piśmienne... zdrady, którą odkrywam... mam je niezawodnie; krótko mówiąc, człowiek, którego pan uważałeś za swego przyjaciela... niegodziwie pana oszukiwał.
— Nazwisko tego człowieka?
— Pan Marceli Blessac — rzekł Rodin.
Na te słowa pan Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, zbliżywszy się do Rodina, któremu ciągle przypatrywał się, rzekł z upokarzającą dla tegoż pogardą:
— Ach!... pan obwiniasz pana Blessac?
— Obwiniam go — dobitnie odpowiedział Rodin.
— Czy znasz go pan?
— Nigdy go nie widziałem...
— A cóż pan masz do zarzucenia mu?... Jak śmiesz pan mówić, że on mnie zdradził?
— W oczach moich, pewnego rodzaju zdrady są równie występne jak zbrodnia, zabójstwo... I dlatego przybywam, aby wdać się między zabójcę i ofiarę...
— Zabójcę? ofiarę? — powtórzył pan Hardy z coraz większem zdziwieniem.
— Pewno pan znasz pismo pana Blessac — rzekł Rodin.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/909
Ta strona została skorygowana.