ale cóż począć?... kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwać się musi częstokroć do nierozsądnych przypuszczeń.
— Któżby mógł wmieszać się między ciebie a córki?
— Nikt... wiem o tem.
— A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwym, śledź te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a pewny jestem, że odkryjesz jakąś wcale niewinną tajemnicę.
— Tak, — rzekł marszałek, wpatrując się w ojca — tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich...
— Co mówisz?
— Wiedz najprzód, mój ojcze, o wszystkich obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a dowiesz się potem o tych, któreby oddalić mnie mogły od ciebie, od moich córek i od innego jeszcze mego dziecka...
— Jakiego dziecka?
— Syna mego dawnego przyjaciela, księcia indyjskiego.
— Dżalmy? a cóżby mu stać się mogło?
— Mój ojcze... lękam się o niego...
— O niego?
Nagle, straszny krzyk, z gwałtownym powiewem wiatru przyniesiony, słyszeć się dał zdaleka; krzyk ten był tak imponujący, iż marszałek przestał mówić i rzekł po chwili do ojca:
— Cóż to znaczy?
Przysłuchawszy się przez chwilę głosom, które dolatywały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział:
— To jacyś podochoceni śpiewacy, idą od rogatek.
— Cóż mi to mówiłeś? — rzekł stary rzemieślnik — że ten młody Indjanin sprawia ci obawę? A dlaczegóżby to?
— Powiedziałem ci, mój ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości ku pannie Cardoville.
— I to cię przeraża, mój synu? — rzekł starzec,
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/914
Ta strona została skorygowana.