drgającej ofiary... której zduszone rżenie było przerażające.
Nagle rozległy się słowa:
— Jowialny... nie daj się... ja tu jestem... nie daj się...
Był to głos Dagoberta, który wszelkiemi sposobami usiłował w rozpaczy wywalić drzwi, za któremi toczyła się ta krwawa walka.
— Jowialny — wołał znowu żołnierz — jestem tu... ratunku...
Na ten przyjacielski, tak znany głos, konik próbował jeszcze zwrócić głowę w stronę, skąd słyszał głos swego pana, odpowiedział mu żałosnem rżeniem, i szamocąc się pod morderczemi razami rysia, upadł na kolana, potem na bok... tak, iż grzbiet i kark o drzwi się oparłszy, otworzyć ich nie dozwoliły.
Wtedy już wszystko się skończyło.
Ryś przyłożył się jak długi, brzuchem ma koniu, szarpiąc go przedniemi i tylnemi łapami.
— Ratunku... ratunku dla mego konia! — wołał Dagobert, napróżno usiłując wyłamać zamek, potem krzyczał w zapalczywości:
— Nie ma kto broni... czy nie ma broni...?
— Strzeż się... — krzyczał pogromca zwierząt.
I pokazał się w dymniku śpichrza, wychodzącym na dziedziniec.
— Nie wchodź, bo zginiesz... mój ryś wściekł się...
— Ale mój koń... mój koń! — krzyczał przeraźliwie Dagobert.
— Wyszedł w nocy ze swej stajni; wszedł do szopy drzwi popchnąwszy; na jego widok ryś połamał klatkę i rzucił się na niego... Lecz odpowiesz za nieszczęścia, jakie stąd mogą wyniknąć — dodał pogromca zwierząt, odgrażającym tonem — bo ja tylko z wielkiem niebezpieczeństwem dla życia będę mógł go zapędzić znowu do klatki.
— Ale mój koń... Ratuj mego konia... — wołał Dago-
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/93
Ta strona została skorygowana.