— Śmierć nie będzie mogła grać tego wieczora...
Morok obrócił się nagle prawie niespokojny.
— Dlaczegóż-to? zawołał.
— Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w gębi swej loży... uszy tak do głowy przytuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecie, co to znaczy.
— Czy to wszystko? — rzekł Morok, obracając się do zwierciadła dla ukończenia ubioru głowy.
— I tak już dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu owej nocy, kiedy w Niemczech zadławiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżną minę, ślepia błyszczą jej jak świece.
— A więc trzeba jej włożyć na szyję jej piękny kołnierzyk!
— Tak, obrożę ze sprężyną.
— Ale to nie wszystko jeszcze... — dodał zasępiony Goljat.
— No cóż jeszcze?...
— Ten Anglik jest tutaj!
Morok zadrżał; opuścił ręce.
Jakób zadziwił się bladością pogromcy zwierząt.
— Anglik?... jest?... widziałeś go, — zawołał Morok do Goljata — pewien jesteś?
— Patrzyłem otworem w kurtynie i spostrzegłem go w małej lóźce prawie nad sceną: chce przypatrzyć się rzeczom zbliska; łatwo go poznać po kliniastem czole, po dużym nosie i po wyniosłem czole.
Morok wzdrygnął się znowu.
Człowiek ten, zwykle nieczuły, jak dzikie zwierzę, coraz bardziej trwożył się. Jakób zapytał:
— Cóż to za Anglik?
— Nie odstępował on mnie, zacząwszy od Strasburga, gdzie mnie pierwszy raz spotkał, — odpowiedział Morok, — odprawiał podróż małemi stacjami, podobnie jak ja, własnemi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdem mem widowisku.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/958
Ta strona została skorygowana.