Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/959

Ta strona została skorygowana.

Na dwa dni przed przybyciem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że się go już pozbyłem! — dodał Morok westchnąwszy.
— Pozbyłem... cóż to znaczy, dlaczego tak mówisz... — rzekł Jakób zdziwiony, — o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu.
— Tak, — odrzekł Morok, coraz bardziej ponury, zmartwiony, — ten djabeł... założył się o ogromną sumę, że ja będę pożarty w jego obecności podczas widowiska... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza.
Myśl Anglika wydawała się Jakóbowi tak zabawną, iż pierwszy raz oddawna śmiał się do rozpuku.
— Ależ, głupcze, zastanów się tylko. — zawołał Morok — to nie jest wcale zabawne! ponieważ zmuszony jestem śledzić bezustannie najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że tam dwoje oczu, zawsze we mnie wlepione... czekają, rychło najmniejsze moje roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt...
— Teraz pojmuję, — rzekł Jakób, i także wzdrygnął się. — To przeraża.
— Jeżeli pan nie będziesz zważał, że Śmierć ma uszy przytulone do głowy, — rzekł grubjańsko Goljat — i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora.
— Pójdziesz mi precz, bydlę... nie zawracaj mi głowy twemi głupiemi przepowiedniami! — zawołał Morok — idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci.
— Ale, — rzekł Leżynago, — czemu nie ogłaszasz, że ryś chory dzisiaj.
Morok ruszył ramionami:
— Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam drażliwą rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, lękającej się o moją śmiałość publiczności... Wreszcie, na-