Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/988

Ta strona została skorygowana.

I pobiegł ku drzwiom.
Księżna Saint-Dizier, ksiądz d‘Aigrigny, biskup i kardynał, przerażeni, rzucili się do ucieczki. Wszyscy razem tak się cisnęli we drzwi, iż nikt otworzyć ich nie mógł. Otworzyły się przecie, ale zewnątrz, i pokazał się... Gabrjel. Gabrjel, wzór prawdziwego kapłana, świątobliwego kapłana, kapłana ewangelicznego, którego nigdy dosyć szanować i uwielbić nie można.
— Nie wchodź... umiera na cholerę... uciekaj!
Na te słowa, popychając do salonu biskupa, który się był pozostał w tyle za uciekającymi, Gabrjel pobiegł do Rodina, kiedy tymczasem prałat, znalazłszy wolne przejście, umknął czemprędzej.
Rodin wił się w okropnych bólach; gwałtowny upadek pewno przywrócił mu przytomność, mruczał bowiem grobowym tonem:
— Opuszczają mnie... abym umarł... jak pies... Och! podli... ratunku... nikt...
I, przewróciwszy się konwulsyjnie na grzbiet, twarzą do sufitu, powtarzał jeszcze:
— Nikogo... nikogo...
Ogniem pałające, dzikie jego oczy napotkały wielkie, niebieskie, anielskie oczy Gabrjela, który, klęcząc przy nim, rzekł doń łagodnym, poważnym głosem:
— Jestem, mój ojcze... przybywam ci na ratunek, jeżeli możesz być uratowanym... lub modlić się za ciebie, jeżeli Stwórca zechce powołać cię do siebie.
— Gabrjel!... — mruczał Rodin gasnącym głosem przebacz... daruj mi... wielkie... zło... które... ci wyrządziłem... Ulituj się... nie opuszczaj mię!... nie...
Rodin nie mógł dokończyć; zdołał jeszcze podnieść się i usiąść; głośno krzyknął i upadł bez zmysłów.
Tegoż dnia w gazetach wieczornych czytano:
„Cholera jest w Paryżu... dziś pierwszy raz zjawiła się, o trzeciej i pół, przy ulicy Babilońskiej, w pałacu Saint-Dizier“.