swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli...
— Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/998
Ta strona została skorygowana.