powracałem do zamku, pieszo, wraz z Heleną, Panną de Verteuil i moim nauczycielem, który teraz był zarządcą moich dóbr.
Niebo było pochmurne, słońce chyliło się do zachodu: szliśmy brzegiem lasu, już zaczynającego przybierać jesienną barwę. Srebrno-kore brzozy zdawały się sypać złote liście; ciernie, bluszcze i dzikie morwy, ubarwiały się jaskrawą czerwonością. Na prawo ciągnął się pagórek zaorany, którego ciemny odcień mocno odbijał na pasie pomarańczowego światła, który rzucało zachodzące słońce; powyżéj, wielkie massy chmur, błękitnawo popielate, rozciągały się ciężko, jakgdyby góry powietrzne. Kilka ogni, rozpalonych ze słomy, błyszczało tu i owdzie, porozkładanych na pochyłościach przymroczonych mgłą wieczorną, a lekkie kłęby ich dymów białawych, mięszały się zwolna z temi nagromadzonemi wyziewami. Nakoniec, szczytem tego pagórka, przechodziło zwolna, przy jedno-tonnym dźwięku dzwonków, stado wielkich wołów, które, odbijając się czarno na widnokręgu rozpłomienionym ostatniemi promieniami słońca, wydawały się ogromne przy tym niepewnym zmroku...
Sam nie wiem dla czego widok tego wieczora, tak spokojny i tęskny, bolesne na mnie
Strona:PL Sue - Artur.djvu/140
Ta strona została przepisana.