rzeń się twoich zadawało mi ranę, było dla mnie obelgą... pogardą... dla mnie! dla mnie co cię tak bardzo kochałem!!!
— I ty mogłeś tak sądzić... ty!... — powtórzyła Małgorzata spoglądając na mnie z bolesném wzruszeniem, gdy tymczasem dwie łzy zwolna toczyły się po jéj wybladłych policzkach.
— Tak jest... i jeszcze tak sądzę...
— Jeszcze tak sądzisz!... Ależ!... bierzesz mnie chyba za istotę niegodną? To więc niw wiesz?...
— Wiem, — zawołałem, przerywając jéj, — wiem że cię kocham do szaleństwa... wiem, że z powodu innego mężczyzny, cierpisz może to samo, co ja cierpię dla ciebie!... Otóż ta myśl w rozpacz mnie wprawia, zabija i odjeżdżam..
— Odjeżdżasz!...
— Dziś wieczór... Niechciałem się już widzieć z tobą... potrzebowałem całéj mojéj odwagi... i będę ją miał...
— Odjeżdżasz!... Ależ, o mój Róże!.... mój Boże!.... a Ja! — zawołała Małgorzata.
I złożyła ręce z wyrazem błagającym i rozpacznym, klękając na krześle obok niéj stojącym....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |