błota, zagadują... do mnie... do mnie, który w téj chwili mógłbym być u nóg kobiéty, któréj wszyscy podziwiają elegancją, dowcip i wdzięk! kobiéty, która sama ofiarowała mi urzeczywistnić najwyższe szczęście, a która może, w téj chwili, trzymała by moję rękę w swych ręku, i mówiła do mnie głosem czarodziejskim i z oczyma zwilgotnionemi czułością: — Do ciebie należy moja dusza, do ciebie całe moje życie!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W istocie, to było okropnie, a jednakże, przez fatalne dziwactwo mego nieszczęsnego umysłu, znajdowałem pewien gatunek uciechy, zarównie gorzkiéj jak niewytłómaczalnéj w sprzeczności téj teraźniejszości tak posępnéj, tak ohydnéj z przeszłością tak świetną.
Było to więc pewnego wieczora; w pięć lub sześć dni po odjeździe Małgorzaty, znajdowałem się właśnie w bolesnym paroksyzmie mych żali. Noc była posępna, deszcz padał, drobny i zimny; owinąłem się płaszczem i wyszedłem.
Nie wyobrażałem sobie nigdy że ulice Paryża są tak okropnie smutne o téj godzinie; nic posępniejszego jak blade odbicie się reworberów o ten bruk okryty błotem czarném i smrodliwém, i stojącą wodą po rynsztokach. Idąc tak