Biedniałem z przerażenia; gdyż stan najuciążliwszy, najpracowitszy, którym bym się mógł zajmować w samotności i na wolném powietrzu, nigdyby mnie nieprzestraszył; lecz gdy pomyślałem o tém życiu tak przymuszenie do siebie zbliżoném, na to ohydne i ciągłe zetknięcie się z ludźmi z więzień i galer, naprzyklad! ogarniał mnie niekiedy postrach tak niedorzeczny, iż niezdołam wypowiedzieć z jaką rozkoszą, z jakiem szczęściem znajdowałem znowu, powracając, dom mój dobrze objaśniony, służących moich bacznych na najmniejsze moje skinienie, moje książki, moje obrazy, moje portrety, słowem, całe to wnętrze spokojne i wygodne, do którego wpadłem jak do miejsca schronienia.
Ach! wtenczas to na kolanach, podziękowałem ojcu za majątek, który winien mu byłem! Smutna to wdzięczność, która potrzebowała sknerskiego przestrachu, aby ożywić się w mojém sercu, i wzniecić na chwilę wspomnienia, już tak dalekie i zapomniane!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz powracam do mojéj nocnéj przechadzki.
Pewnego wieczora, idąc z ulicy w ulicę, prawie machinalnie, przybyłem na bulwark Bastyllii. Księżyc rzucał niepewne światło przez szybko bieżące chmury tarcz jego przyćmiewające,