mencie, przeciwko partii ultra-toryskiéj którą mi odmalował jako hańbę swego kraju.
Niemogłem pozostać obojętnym w obec bolesnego wzruszenia, dotkliwych żalów Falmoutha, który opłakiwał próżność swych usiłowań, a nadewszystko występną słabość z jaką porzucił pasowanie się, wtedy, gdy zwycięztwo nie było jeszcze zwątpioném.
Wchodzę w te szczegóły, gdyż dały powód do wypadku, jednego z najboleśniejszych w mém życiu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od dwóch dni Falmouth zdawał mi się najgłębiéj w myślach pogrążony.
Nie raz nalegałem na niego aby mi powierzył powód swego zamyślania; zawsze odpowiadał mi z uśmiechem abym się nie troszczył, iż pracował dla nas obydwóch, i że niezadługo ujrzę owoc jego pomysłowych marzeń, wyskoków jego imaginacyi.
W istocie, Henryk wszedł do mnie pewnego poranku z miną poważną, oddał mi list zapieczętowany, i rzekł ze wzruszeniem: — Przeczytaj to... przyjacielu, idzie tu o naszą przyszłość...
Potém ścisnął mnie za rękę, i wyszedł:
Oto list który mi zostawił...