głos. Gaskończyk i kapitan obejrzeli się — było to o. Griffon, również płynący do Francji.
— Co tam! Ma jakieś zmartwienie, ale prędko odzyska, bo to chwacki chłopak i zgoła bez skłonności do melancholji! Na wszelki wypadek wyciągnę butelczynę najlepszego winią i każę nagrzać grogu! — odrzekł kapitan i ruszył do swej kajuty.
Po chwili milczenia, pleban rzekł do gaskończyka:
— A więc znowu jesteś pan gościem kapitana Daniels‘a... i równie biednym jak przed dziesięciu dniami...
— A dlaczegóż miałbym być bogaty? — spytał zuchowato awanturnik i serce w nim rosło na myśl, że jedyną nagrodą jego poświęcenia był medaljon, dany mu przez Sinobrodę.
— A ja myślę... — rzekł o. Griffon — że książę Monmouth nie będzie mógł sobie darować, że nie wynagrodził pańskich zasług tak, jak królewskiemu synowi przystało... No, ale to nie jego winią — nie on odpowiada za zbieg okoliczności...
— Wielebny ojcze, żartujesz chyba... Dlaczegóż książę miałby posądzać o interesowność człowieka, który uczynił wszystko, by go uratować?
— Tak... postąpiłeś pan wobec księcia, jak brat rodzony — dlaczegóż więc on, wiedząc o pańskim ubóstwie, nie miałby panu pomóc, też, jak bratu rodzonemu?
— O, dużo by się złożyło na to, że podobna okoliczność uczyniłaby mnie bardzo nieszczęśliwym, drogi ojcze... Liczę zresztą, że rzuciwszy się znów w wir ruchliwego, awanturniczego życia, że powoli...
Nagle przerwał i znów ukrył twarz w dłoniach. Pleban zrozumiał — i szanując jego milczenie, oddalił się...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nakoniec, po czterdiestodniowej prawie żegludze, „Jednorożec“ zbliżył się db portu La Rochelie.
W ciągu podróży, smutek naszego bohatera rozpraszał się powoli: w samotności tylko snuł słodkie i bolesne