Strona:PL Sue - Awanturnik.djvu/115

Ta strona została przepisana.

wspomnienia o „Sinobrodej“; w obecności swych przyjaciół nie chciał nawet myśleć o tych swoich przeżyciach, by ich nie profanował kapitan Daniels trywjalnemi żartami, a o. Griffon morałami, też nieraz, przy swej poczciwości, trywjalnemi.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarli do kresu podróży, więc ostrożny kapitan wołał przeczekać z wpłynięciem do portu do świta, na noc zaś zarzucił kotwicę przed jego wejściem.
Na krótko przed wieczerzą, o. Griffon poprosił gaskończyka do swego pokoju; twarz jego wyrażała taką powagę, namaszczenie niemal, aż się nasz bohater prawie zaniepokoił.
Zamknąwszy starannie drzwi, z załzawionemi oczyma, wyciągnął ramiona ku awanturnikowi.
— Pójdź, niechże cię uściskam, synu; pójdź, szlachetny człowieku, mój dobry i drogi przyjacielu!
Zdziwiony i wzruszony gaskończyk uścisnął serdecznie plebana i zapytał:
— Czemże zasłużyłem, ojcze, byś mnie nazywał swym przyjacielem?
— Czem?... Uratowałeś życie królewskiemu synowi z narażeniem własnego... a teraz, gdy twoi przyjaciele, dzięki tobie są już w bezpiecznem miejscu, ty teraz wracasz do swego nędznego, ubogiego bytu... stajesz na swej ojczystej ziemi, nie wiedząc gdzie jutro swą zmęczoną głowę do snu skłonisz... A na wszystko to nie odpowiadasz ani słowem skargi na niewdzięczność tych, którzy ci zawdzięczają może nawet i życie!...
— Ależ, ojcze...
— O, mój synu... zwracałem na ciebie baczną uwagę w ciągu tej podróży... Ani jedno gorzkie słowo nie wymknęło ci się z ust... a jednak widziałem, żeś stracił jedyne swe dobro, beztroskę, wesołość, która tyle lat umożliwiała ci znoszenie ciężkiego losu...
— Ależ zapewniam cię, drogi ojcze, że się mylisz...