jakiś na rękach i brzuchach wśród ponurych ciemności, aż nagle John zatrzymał się i krzyknął z przerażeniem:
— Panie pułkowniku?
— Czego?
— Czuje pan, co za smród?
— Czuję... aż trudno oddychać...
— Proszę się nie ruszać... to znak, że gdzieś tu jest ogromny wąż... jesteśmy zgubieni...
— Wąż!! — krzyknął przerażony pułkownik.
I obaj mężczyźni zaparli dech w śmiertelnej trwodze... nagle w odległości kilku kroków usłyszeli dziwmy odgłos, jakby bicia kijem w ziemię. Jednocześnie z każdą chwilą wzmagał się straszny odór, właściwy wielkim wężom.
Obaj wędrowcy przeżywali straszliwą chwilę. Powietrze, przesycone straszliwym smrodem, stało się wprost nie do zniesienia... Nagle John wrzasnął nieludzkim, przerażonym głosem:
— Na pomoc, na pomoc!... Ratunku... umieram!...
Osłupiały z przerażenia Ruttler chciał już uciekać, lecz nie mógł nawet zwrócić się ku wylotowi lochu. Tymczasem John wydawał okrzyki bólu i trwogi, beznadziejnie usiłując pokonać węża nożem. Jęki jego stawały się coraz cichsze, aż wreszcie umilkł... Rozwścieczony wąż, pogryzłszy w ciemnościach ręce, szyję i twarz John‘a, wsadził swój ohydny, plaski łeb w usta nieszczęśliwego i ukąsił go jeszcze w język i w wargi. Nasyciwszy nieco swą wściekłość, ociężale wycofał się w głąb lochu.
Pułkownik poznał na swym policzku dotknięcie zimnego, śliskiego cielska gada... przywarł do ziemi i tkwił bez ruchu. Choć niebezpieczeństwo minęło, leżał dalej, jak skamieniały; słyszał straszliwe rzężenie swego przewodnika, czuł, jak koło niego wije się w drgawkach człowiek, lecz nic nie mógł mu pomóc... Jeszcze chwila i John wydał ostatnie tchnienie. Ruttler przyczołgał się doń i dotknął go — był już zimny i sztywny. Jad węża działał szybko.
Strona:PL Sue - Awanturnik.djvu/28
Ta strona została przepisana.