łoczne bestje te napadały go kilkakrotnie. One to pożarły trupa John‘a w lochu, z tak piorunującą szybkością, że Ruttler nawet nie domyślił się przyczyn nagłego zniknięcia, przejmującego go strachem, trupa; jednakże żer ten podniecił jedynie żarłoczność i okrucieństwo dzikich kotów. Dzielny gaskończyk raz po raz musiał dobywać szpady prezciwko tak nierycerskiemu przeciwnikowi, udało mu się też kilkanaście tych stworzeń położyć trupem, sam zaś raz tylko został drapnięty potężnie w kolano. Oczywiście, ubiór jego bynajmniej nie zyskał wśród tych bojów na okazałości i dobrym stanie.
Zaraz o świcie zlazł z drzewa i ruszył dalej, wciąż wyglądając Czarciego Wzgórza, czy wogóle jakiejkolwiek góry; wreszcie kiszki porządnie zagrały mu marsza i przypomniał sobie, że całą tę uciążliwą pielgrzymkę odbywa od początku na czczo.
Jakże mile się zadziwił, gdy morski wiatr przyniósł mu zapach świetnej pieczeni. Przyśpieszył kroku — nakoniec dotarł do jakiejś ludzkiej siedziby! Nie widział dokoła żadnego śladu człowieka, jakże jednak wytłumaczyć sobie tak miły zapach wśród takiej dziczy.
Pocichu i ostrożnie posuwając się naprzód, dotarł nakoniec, przez nikogo nie niepokojony, do leśnej polany. Tam zatrzymał się na niespodziewany, a osobliwy widok.
Polana ta była obszerną wyraźnie wykarczowaną ręką ludzką przestrzenią, w kształcie podłużnego czworoboku. Na jednym końcu karczowiska sterczała nędzna „ujonpa“ z gałęzi, oparta o pień palmy, ocieniającej ją swemi długiemi liśćmi. Pod tą budą, zaledwie godną miana szałasu, spoczywał jakiś mężczyzna, u jego nóg zaś, ze dwadzieścia conajmniej psów myśliwskich, straszliwie powalanych krwią.
De Cronstillac nie mógł już zapanować nad sobą, dręczony głodem, przekroczył ogrodzenie. Gałązki zatrzeszczały mu pod stopami; na odgłos ten zerwały się dwa
Strona:PL Sue - Awanturnik.djvu/36
Ta strona została przepisana.