dajmy już temu pokój... Ale: muszę pana uprzedzić: przybył do mnie karaib Youmalë.
— A, już go widziałem... wraz z panią... pod memi oknami... przypadkowo... — z zakłopotaną miną odpowiedział de Cronstillac.
— Nieprawda, jaki to piękny mężczyzna? — spytała wdówka z triumfującą miną.
— Hm... jak na dzikusa... to nawet wspaniale wygląda... ludojad!! — odparł kwaśno gaskończyk — jednego tylko nie rozumiem... wybacz, pani, ale jesteśmy sami... więc chyba mogę mówić o tem szczerze: do czego to podobne tak zmieniać kochanków z dnia na dzień?
— Ależ co znowu... albo ja ich zmieniam? Stale mam trzech i na tem poprzestaję... jeden przychodzi, drugi odchodzi; wszyscy trzej bardzo mnie kochają, nie rozumiem więc, dlaczego nie miałabym ich trzech kochać?
De Cronstillac zgłupiał do reszty.
— Hm... przecież ta bezwstydnica doszła już do zupełnej zatraty wszelkiego poczucia cnoty i moralności...
ładną żonę sobie wybrałem...
— Proszę pani... — dodał głośno — nietylko dziś panią z nim widziałem, ale i słyszałem... Czyż to możliwe, aby pani na jedno jego życzenie połknęła truciznę?
— Gdyby ten ludożerca rzekł mi: „Umrzyj!“ — spełniłabym jego rozkaz w mgnieniu oka! — z żarem zawołała Angelika.
— A gdyby tego zażądał karaib?
— Och, Boże!... Mówiłam panu przecież, że tak samo...
— Więc kochasz, pani, wszystkich trzech odrazu?
— Oczywiście.
— Pozwól mi, pani, na jeszcze jedno pytanie... Słyszałem baśnie na temat owych potrutych małżonków pani...
Nie posądzi mnie pani chyba, abym uwierzył w podobne brednie.
Wdowa przyjrzała mu się bacznie.
Strona:PL Sue - Awanturnik.djvu/48
Ta strona została przepisana.