Markiz mówił z wyjątkową wytwornością, prawdziwie paryskim akcentem.
Panu de Beavegand brakowało doprawdy tylko sukni z osiemnastego wieku, a mógłby być moralnym i fizycznym typem wielkich panów epoki Ludwika XIV i XV, epoki, której elegancję uosabiał kawaler de Lawrun, a wytworny i szyderczy dowcip, połączony z cynizmem żartobliwym i nonszalancją w dziedzinie mioralnej — pan de Lauraguais[1].
Czy to przez poufałość, czy przez wzgląd na dawne znaczenie nazwiska de Beauregard, nikt z bliższych znajomych nie nazywał tego magnata nigdy po nazwisku; mówiono o nim zwyczajnie: markiz: może też istotnie był aż tak markizem, w takiem znaczeniu tego wyrazu, jakie mu nadała arystokratyczna kultura XVIII w., że to miano było dlań najnaturalniejszem — zasługiwałby na nie, gdyby nawet nie był autentycznym markizem ze starożytnego rodu.
Pan de Beauregard wszedł do „zbytkownego“ apartamentu swego przyjaciela, według zwyczaju, z wielkim trzaskiem; nigdy jeszcze pan de Montal nie widział go w bardziej szyderczym usposobieniu, z szatańsko-żartobliwym uśmiechem na ustach.
— Ach, mój drogi — zaczął markiz — cóż się z tobą dzieje, do licha? Już pięć czy sześć dni ciebie nie widziałem, a natomiast krążą o tobie po mieście hjobowe wieści!
— Co za wieści, markizie — nie przerażaj mnie zbytnio!
— Powiadają, ni mniej ni więcej... zrobiłeś z siebie w teatrze publiczne widowisko, szopę, godną rzymskiego bistrjona[2].