i wcisnęła się do niej pani Renardeun; była to sobie mała blondynka, biała zresztą milutka, zalotna i nawet szykowna.
— Ależ, markizie, musiałeś chyba żałować swego szalonego pomysłu?!
— Bynajmniej — owszem, podaję go innym do naśladowania. Wieczorem, w klubie, swoim zwyczajem, zapowiadam wystawę całej menażerja Renandeun w mojej loży, oznajmiając też, że to dla nawiązania romansu z sędziną, wplątałem się umyślnie w proces. Wiadomość ta obiega całe miasto i nazajutrz wieczorem, na operze, wszyscy z lornetkami wyglądają przybycia Renardeau‘a i jego małych lisków[1] — bo pani sędzina miała małe, i to aż troje. Omal wszystkie loże nie zaczęły mi bić brawa, gdy istotnie cała ta familja weszła do loży; zaręczam ci, że ten podsędek nawet na swoim stolcu nie robił nigdy większego wrażenia na pospólstwie, niż wtedy na eleganckim świecie. A ja, niby skromnie, idę do nich, rozkoszować się swoim triumfem — ot, widzisz, jak bez żadnej kompromitacji, zrobiłem swoje. Tak, mój drogi, postępuje się z przyjaciółmi, jeżeli nie chcemy, aby nasze błazeństwa nie przybrały poważnej barwy.
— Oczywiście skorzystam z tych nauk, markizie, chociaż moja sytuacja różni się nieco od twojej. Ale cóż się stało z panią sędziną? Czy istotnie była tak oryginalna, jak się spodziewałeś — czy warta była takiego ambarasu.
Markiz roześmiał się.
— Na honor, zgoła nie różniła się od innych. No, ale twoja śliczna Helvira, to doprawdy co innego — to paradne!
— Wierz, markizie, że zawsze zasięgam twej rady i idę za nią naoślep; jeżeli jakiego kramu narobię, tobie go będę miał do zawdzięczenia.
- ↑ Gra słów, niemożliwa do przetłumaczenia — Le renard, znaczy lis.