sto przytrafia — wogóle, wyniosłem wrażenie, że tę starszą córkę uważają w domu za ciężar. Cóż mam jeszcze do powiedzenia — postawa, ułożenie, wyraz twarzy Teresy, zdradzają jakby lepsze pochodzenie i... nawet posądzam starą Helvirę... czy przypadkiem nie zgrzeszyła przed siedemnastu laty... To bardzo ciekawe, bo właśnie w owym czasie bawił w Paryżu czas jakiś mój wuj, już nieżyjący markiz de Senonges.
— Ach, widzę, mój kochany, że może wpadłeś na właściwy trop! — zawołał markiz. — Kiedy ci mówiłem, że portret babki kogoś mi przypomina, myślałem właśnie o markizie de Senonges, tylko nazwiska zapomniałem... W istocie, był to piękny mężczyzna i, pamiętam, nazywano go Richelieu’m mieszczańskiej epoki. Prócz tego, w epoce wojen Cesarstwa odznaczył się świetnie i doszedł do rangi, pułkownika, o co trudno było w tym czasie rodowemu arystokracie.
— O, to ten, markizie.
— To tylko można mu było zarzucić, że zewnętrznie robił zawsze wrażenie oficera z opery komicznej; tak, zawsze wyglądał na Sain-Lion‘a, albo Saint-Ernest‘a[1], wogóle był to typ pułkownika, od huzarów, słabej głowy, ale tęgiego sercem i ramieniem. Pamiętam — D’Autin[2] szalało za nim i małżonki finansistów wydzierały go sobie. Co się z nim potem stało, zgoła nie wiem.
— I ja nie wiem — na długo przed przewrotem lipcowym wyjechał do Texas i odtąd nie mieliśmy od mego żadnej wiadomości.
— Jeżeli tak, no to jesteś przez pana de Seuonges krewnym tej pięknej, jak anioł Teresy i masz do niej tem większe prawa. No, ale wracając do twego opowiadania, cóż było dalej?