— Co takiego zapytał de Montal z zaciekawieniem.
— No, ten dzisiejszy jakoby pojedynek markiza — odpowiedział spahis.
— Co pojedynek?... Toś ty miał dziś pojedynek, markizie — zapytał pan de Montal.
— Cóż to zmów wielkiego! Także nowinę powiedział! Przecież jeszcze trzy godziny nie minęły, jak zabiłem tego pułkownika Koellera.
Poczem dodał, obracając się do kapitana:
— A jakże się miewasz, Beduinie?
— Doskonale — odrzekł kapitan — tylko nasz markiz ma zwyczaj tak szybko i dobrze wszystko załatwiać. Ale dlaczegóż, markizie, nie wziąłeś mnie ma świadka?
— Albo mnie? — zawołał pan de Montal.
— Bo Beaudricont i Saint-Lua byli obecni właśnie podczas mego incydentu z Koellerem; odrazu miałem cały komplet ma miejscu.
— Ach, markizie, doprawdy, niema okoliczności, w której nie mógłbyś nam wszystkim za wzór służyć — wołał pan de Montal. — Co za zimna krew! Wyobraź sobie, kapitanie, przecież nasz markiz od godziny już rozmawia sobie ze mną swobodnie, jakby nigdy nic, a przecież przed trzema godzinami mógł zginąć!
— Cóż dziwnego — alboż jestem piętnastoletnim kadetem — alboż mój pierwszy pojedynek — a wreszcie, cóż mam innego robić?...
— Ale z jakiego powodu doszło do pojedynku? — zapytał de Montal.
— Właściwie nie było żadnej przyczyny. Koeller przechwalał się swemi pojedynkami tak bezczelnie, aż się wkońcu rozgniewałem.
— Prawda — już go nieraz napominałeś, markizie — ale on nawet nie raczył zwrócić na to uwagi, choć niby cię szanował.
— No i wczoraj znowu zaczął w bardzo niesmaczny
Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/155
Ta strona została przepisana.