ny muzyk-kompozytor; sam zresztą śpiewał wybornie. Kiedy przy końcu długich uczt, świece bladły w promieniach jutrzenki, głos jego, mocny i świeży, zdawał się być hymnem, witającym różowy poranek.
Oprócz zresztą Ewina — równego przecież reszcie towarzystwu wysokiem urodzeniem — i parnia Labirynthe — będącego zato niemałą figurą polityczną — wszyscy biesiadnicy markiza zaliczali się do najwyższej śmietanki arystokratycznego towarzystwa — lwów, jak ich podówczas nazywano.
Książę de La Gerda, markiz Baouavista etc. — grand hiszpański, zamieszkały w Normandji, wydawał tam ogromne sumy na wyścigi koninę, słynął też w Chantilly[1] i na Polu Marsowem. On to pierwszy wprowadził dziwaczną modę przywożenia koni na plac wyścigowy w powozach[2] — wogóile, był to niezły Oryginał, ale też lew.
Fizycznie był to typowy hiszpan wyższej kondycji: chudy, blady, ryżowłosy o rysiach, jakieby Velasquer‘owi za model posłużyć mogły; zawsze poważny, milczący — odrazu sprawiał wrażenie możnowładcy z epoki Karola V, czy Filipa IV.
Najpóźniej przybył hrabia de Saint-Luce, największy pomiędzy lwami elegant.
Młody ten człowiek był w (izbie parów[3]), młodzież arystokratyczną, zrodzoną i wychowaną w burzliwych, plebejskich czasach Cesarstwa; mów jego Izba słuchała zawsze z uwagą, niekiedy z żywem zainteresowaniem. Wymowę miał czystą i wyraźną; cechował go zdrowy, prosty