Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/176

Ta strona została przepisana.

słusznie przewidział de Montal wprost wdzięcznoś dla zabćjcy.
Fizjonomje biesiadników były wesołe, pogodne, otwarte.
Rozkosz, a raczej oczekiwanie rozkoszy, — przenikało atmosferę wykwintnej salki. Zebrani mężczyźni byli z siebie zadowoleni, kobiety zaś wiedziały, że każda spotka się z należytą oceną jakiegoś swego przymiotu i zgoła nie nudziły się oczekiwaniem na ucztę.
Gdybyśmy atoli powiedzieli, że wszystkie twarze były szczere i otwarte, popełnilibyśmy zbytnie uogólnienie.
Ewin de Ker-Elliot był poważny i, nieco po parafjańsku, zaambarasowany, chociaż pan de Montal przedstawił go wszystkim po kolei, nie szczędząc pod jego adresem pochwał.
I pan Labyrynthe zdawał się być z czegoś niezadowolonym, niekiedy rumienił się, chociaż nikt do niego nie mówił — z wyjątkiem bowiem pana de Montal i kapitana des Roches, wszyscy inni słabo byli mu znani; bądź co bądź, ten przyjaciel Roupi-Gobillona był człowiekiem, z cokolwiek odmiennego świata.
Niemrawy pan Alonzo Flores, zaraz po przybyciu, dostrzegłszy obraz, przedstawiający wychowanie Achillesa, tak się na niego zagapił, że cały czas sterczał przed tą osobliwością, niemy i bez ruchu.
Nareszcie rozległ się turkot powozu, któremu zawtórował krzyk:
— Nareszcie!... Otóż i on, on, markiz!
W istocie, był to pan de Beauregard w swym powozie, jednocześnie zaś wtoczył się lekki ekwipaż, wiozący pannę Różę i Herminję. Mimo całego swego cynizmu, markiz przestrzegał pewnych form przyzwoitości, tak, że pojawienie się jego, z siostrzaną parą utrzymanek było zupełnie przypadkowem, jednakże ten przypadek jeszcze bardziej uświetnił triumfalne wkroczenie amfitrjona.
Maitre d‘hótel zakładu otworzył z łoskotem drzwi i mar-