dzień w dzień błagałam Boga i świętych jego w kościele św. Michała o zwycięstwo dla naszych i o opiekę nad naszym panem — a potem powracałam tutaj, zakrywałam głowę fartuchem i płakałam za moim wychowankiem i za tobą, Les-en-Goch.
— Och, wtedy, to Pen-kan-ger był daleko szczęśliwszy, kiedy las służył mu za schronienie! Dzień po dniu walczył... a jak wesoło szedł do ataku!... Dzielny pan z niego... dobre były — czasy...
— Dlaczego — nazywasz Ęwina pen-kan-gerem,, kiedy wojna, Bogu dzięki, dawno się już skończyła? — mówiła Anna-Joanna, zapalając mosiężną lampkę.
Bretończyk wskazał na długi karabin, zawieszony na ścianie i rzekł:
— Na wojnie, czy w pokoju, broń zawsze bronią, a naczelnik naczelnikiem.
W tejże chwili deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę, wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy, a po paru minutach zawyła burza. Huk oceanu, początkowo głuchy i oddalony, zdawał się przybliżać coraz bardziej. Drzwi i okna domu drżały od huku rozigranych żywiołów.
— Jezus, Marja! Najświętsza panienko z Falgoat! — zawołała Anna-Joanna, składając ręce — święty Michale, spraw alby nasz Ewin ocalał!... Co za okropności muszą się dziać na morzu!...
— Ocaleje — odrzekł jej mąż flegmatycznie.
— Skądże wiesz o tem, z taką pewnością, kochany Les-en-Go-ch? Bretończyk zdjął nogę z nogi, początkowo nic nie odpowiedział, lecz raptem powstał, zagasił fajkę i chwycił kapelusz.
Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/22
Ta strona została przepisana.