Kiedy niekiedy rozlegał się daleko huk przeciągły, głuchy, jak wystrzał wielkiego działa — był to huk wielkiej fali, prawdziwej ściany wodnej, spadającej na płaskie wybrzeże zatoki Topielców.
Deszcz był ulewny; ogromne krople wpadały kominem aż do kuchni — ogień zgasł i całą izbę zaległa okropna ciemność. Wreszcie wiatr przyniósł odgłos dzwonu kościoła św. Michała, zwiastujący gadzinę siódmą.
Słudzy bretońscy kochali, swego barona jak własne dziecię, to też cierpienia ich były okropne — chociaż nie objawiały się bezużytecznym krzykiem, lecz spokojną, cichą rezygnacją i powalaną prawdziwie pobożną modlitwą.
Anna-Joanna, dla zagłuszenia czemś swego niepokoju i strachu, zabrała się do przygotowania wieczerzy dla swego mab-meibrina — przystawiła do komina długi stół orzechowy i nakryła go obrusem domowej roboty, utkanym w ciągu długich, zimowych wieczorów w Treff-Hartlog, wybielonym zaś, starym sposobem, na rosie majowych nocy. Na tym obrusie ustawiła symetrycznie dwie srebrne salaterki, starożytnej, ciężkiej roboty i inne rzeczy, niezbędne dla spożycia wieczerzy przez brak znakomitego barona.
Może ktoś będzie uważał za zbyt już patrjiarchalny zwyczaj, by, bogaty przecież, baron jadał w kuchni, młody pan jednak, jak ogół panów bretońskich, mało dbając o etykietę, lubił wieczerzać wesoło przy tym wielkim kominie, przy którym w dzieciństwie słuchał cudownych legend swej mamki, albo opowiadań o walkach wandejczyków z trójkolorowymi[1], o których najciekawiej prawił stary szuan[2], ojciec Les-en-Goch‘a, Brul-Hueffle.