tało nim w samotności, teraz atoli podniecone rzeczywistością, tak do ułudy podobne.
Samotny, pozbawiony rady i przyjaciela, pan de Ker-Elliot przepędzał całe dni w swym smutnym, choć bogatym pokoju hotelowym przy Montmartre, w najhałaśliwszej, ciemnej i dusznej dzielnicy miasta. Nie mógł uporządkować w mózgu żadnego zamiaru, w głowie huczało mu niespokojnie. Wielokrotnie udawał się do pana de Montal, do którego pociągała go jakaś sympatja, lecz na nieszczęście, nigdy nie mógł hrabiego zastać. Wiedząc o zażyłości swego krewniaka z bankierem, liczył wiele, jeżeli nie na jego poparcie, to na jakąś radę, w jaki sposób ma się zwrócić do ojca Teresy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego dnia panu de Ker-Elliot poszczęściło się lepiej, niż zwykle.
Odrazu wprowadzono go do hrabiego.
Pen-kan-gar był smutniejszy, bardziej udręczony, niż wtedy nawet, gdy ksiądz de Keronëllen zmusił go wprost do wyrwania się z samotności i udania się do Paryża.
Pan de Montal, który nie widział się ze swym kuzynem od czasu obiadu u państwa Dunoyer, odrazu zauważył z niepokojem zmianę w jego usposobieniu.
— Co z tobą, mój drogi? — zawołał ze szczerą troskliwością. — Czy eby nie byłeś chory?
— Nie — odpowiedział posępnie Ewin — canajwyżej czułem się trochę źle. Kilkakrotnie zachodziłem do ciebie, ale nigdy nie mogłam cię zastać... myślałem już, że wyjechałeś do markiza.
Pan de Montal zaczerwienił się.
— Tak, rzeczywiście — odpowiedział — kilka dni polowałem w Normandji...
Hrabia kłamał, ponieważ cały ten czas przepędził, zamknięty w owem mieszkaniu, które wynajął na tych samych schodach, co Teresa.