tala, zmuszonego odgrywać rolę zrozpaczonego kochanka, przepełnionego miłością, honorem etc; mimo to szarżował swoje nędzne błazeństwo aż do końca.
— Czyż jabym mógł skazywać na stan podobny ciebie, ciebie — przyzwyczajoną do zbytku, do wygód, do rozrywek!... Och, nigdy, nigdy... to byłoby nikczemnością — zawołał pan de Montal, poprostu przerażony bezinteresownością dziewicy. — A przytem, gdybym nawet zgodził się na to... gdybym ośmielił się przyjąć takie twoje poświęcenie... już i tak zapóźno.
— Jakto?
— Ten bilecik, który ci wysłałem z prośbą, abyś teraz...
— I cóż?... Ach, prawda... coś tam było o jakiemś niebezpieczeństwie, czy możliwości niebezpieczeństwa...
Czy to coś konkretnego — powiedz mi, o co to, właściwie chodzi?
— Zaklinam cię Tereso... błagam, uspokój się, albo ci nic nie powiem!
— A więc już jestem zupełnie spokojna, tylko powiedz mi, powiedz!
— Czyś widziała tu(banana de Ker-Elliot... był a obiedzie wtedy...
— Ach, tego bretończyka, z którego tak okropnie żartowałeś?
— Jakież zrobił na tobie wrażenie? Czy ci się podobał?
— Mnie?...
Teresa zdziwiła się zlekka.
— Tak — pytał dalej de Montal — co myślisz o tym młodzieńcu?
— Ależ zupełnie o nim nie myślę... conajwyżej kiedy naśmiewałeś się z niego, było mi trochę przykro, bo instyktownie mam jakąś dziwną sympatję do Bretonji.
— A jego postać?
— Ale o co mnie wypytujesz właściwie? Przecież to człowiek tak niepozorny, że nawet go nie zauważyłem, gdybym go teraz, spotkała, nie wiem, czybym go poznała.
Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/274
Ta strona została przepisana.