Anna-Joanna wydawała się pogrążaną w smutku.
Stary bretończyk był bardziej jeszcze milczący, niż zwykle; żona odzywała się do niego kilkakrotnie, lecz on jej zdawał się nie słyszeć.
— Les-en-Goch, co się nie odzywasz: czy nie słyszysz? — odezwała się wreszcie, podnosząc się i kładąc rękę ma jego ramieniu. — Czy nie zastałeś księdza proboszcza ma plebanji.
— Nie — pojechał do Roedec, do chorego — szczęśliwy ten chory — dodał po chwili ponuro.
— Co chcesz powiedzieć?... ten co umiera, byłby szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — odpowiedział stary żołnierz z westchnieniem.
— Ale ten nieszczęśliwy, kto go przeżyje... — dodał po chwili.
— Smutne maisz myśli, Les-en-Goch!
— Tak... smutne, jak czarny miesiąc.
— Och, ten czarny miesiąc! — z boleścią rzekła mamka, zakrywając twarz fartuchem.
— Mor-Nader mówił prawdę — ponuro mówił do siebie bretończyk. — Czyż nie widzieliśmy — przed dwoma laty, w czarnym miesiącu pen-kan-ger pojechał do Paryża i powrócił, jakby na własny pogrzeb... A po roku, też w czarnym miesiącu, znowu wyjechał nagle do Paryża, ażeby zaślubić tę bladą kobietę, bladą, jak mara piekielna... doprawdy, to chyba jakieś straszydło!... Teraz znów czarny miesiąc... a od roku od czasu jak się ożenił, pen-kan-ger nigdy nie był smutniejszy.
— Tak, prawdę mówisz! — odrzekła Anna-Joanna, podnosząc twarz, zalaną łzami. — Nie, nigdy mab-mabrin nie był smutniejszy.
— Ani ta kobieta bledszą! Doprawdy to jakieś straszydło... — rzekł bretończyk. — Kiedyż powróci do piekła, z którego wyszła?
Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/367
Ta strona została przepisana.