Wreszcie zaczęło świtać.
Chmury zapełniły całe niebo; przez ich kłęby przebijały się niby krwawe żyły.
Słońce wschodziło po woli z poza szarego kłębu o czerwonawych pręgach.
W dalii widać było długie, pieniące się bałwany, niesione wiatrem morza, które z wściekłością biły o czarne skały wybrzeża.
A nad wszystkiem górował olbrzymi zrąb wieży, chmur sięgający, a na szczycie jej stał, podobny do genjusza burzy, Mor-Nader, prężąc swą olbrzymią postać. Włosy jego wiatr rozwiewał, ręce miał złożone na potężnej piersi.
Pen-kar-ger nagłym ruchem otworzył okno. — Mor-Nader spostrzegł go i uroczystym ruchem wskazał swoją łódź, stojącą u brzegu.
Łódź była świeżo pomalowana, na czarno, jak trumna.
Mor-Nader zanucił donośnym głosem jeszcze jedną pieśń, jak hymn pogrzebowy.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Przyzywa nas, Tereso...
Na ziemi dzwony wam nie zadzwonią.
I ksiądz wam twarzy nie pokropi...
Ano morze trumną wam będzie...
Teresa i Ewin spojrzeli na siebie z rozpaczą...
A tymczasem Les-en-Goch i jego żona, zmęczeni długiemi modłami, spali; spali tak twardo, że Ewin i Teresa przeszli obok drzwi kuchni, a wierni słudzy nic nie słyszeli
.