sen... czy mnie wzrok myil... nie, to ten sam... te litery czerwone... ten wyraz: listopad... prawie żadnym zmianom nie uległ... Tak... ale tego nie pojmuję... sam rozum nie pozwala mi wierzyć... a przecież to prawda... prawda, jak mur. Na honor!... ta tajemnica... zaczyna mnie trwożyć... — dodał, ze wstrętem odrzucając tajemniczy konterfekt.
Odrazu rzucił się w oczy kontrast, pomiędzy ostatniemi słowami księdza, a jego poprzednią perorą; przed chwilą dopiero oburzał się na ludzi, wierzących w jakoweś gusła i wszelkie dziwy nadprzyrodzone, aż sam, ujrzawszy dziwny portret, wykrzyknął: To coś niepojętego... rozum nie pozwala mi wierzyć, a jednak... ta tajemnica mnie trwoży!...
Łatwo wyobrazić sobie jakie wrażenie wywarł ten kontrast w zachowaniu się księdza na Ewinie, znającego proboszcza od św. Michała, jako człowieka godnego szacunku i rozsądnego.
— Jeszcze raz... Ewinie, w jaki sposób ten... ten obraz znalazł się w twoim pokoju... i to teraz... wyjąkał proboszcz.
— Ależ sam nie wiem i właśnie czekałem, aż przyje-dziesz, myśląc, że chyba ty coś mi wyjaśnisz. Ale, właściwie, dlaczego tak osłupiałeś?
— Mój drogi, jakże nie mam się dziwić... skoro przecież już sześć lat mija od chwili, kiedy wraz z twoim ojcem, spaliliśmy ten... portret... i to tu, w tym kominie!...
Teraz osłupiał i Ewin.
— Więc widziałeś na własne oczy, jak mój ojciec palił ten portret?... — zapytał z niedowierzaniem — czyżby istotnie ten portret był związany z jakąś fatalną tajemnicą? — pomyślał.
— Widziałem... ależ na własne oczy widziałem! Było to akurat na rok przed śmiercią twojego ojca! Pamiętam, sam przecież...
— Ależ, księże miły, to nie do wiary!
Strona:PL Sue - Czarny miesiąc.djvu/50
Ta strona została przepisana.