— Alboż nie mogę upoważnić notarjusza do wszystkiego? Dlaczegóż mam koniecznie jechać sam — przecież i tak nie znam się ma prawie.
— Jeżeli ten Achilles Danoyer rzeczywiście ugrzązł w ciężkiej sytuacji, mogą zajść okoliczności, w których sam jeden tylko będziesz mógł coś zrobić. A zdaje się, że to rzeczywiście bankrut...
— Ach, jakiż to ambaras! — rzekł Ewin z niechęcią. — Nie byłem nigdy w Paryżu, Bogu dzięki, ale czuję do tego miasta wstręt odruchowy... Życie tam będzie dla mnie nieznośnem... A przy, tem, nie znam w tym kotle nikogo.
— A twój kuzyn, pan hrabia Edward de Montail, do którego przecież posyłałeś listy przeze mnie — oddałem je i pytał o ciebie.
— Znam go bardzo mało... zaledwie kilka razy widziałem go w Quimper[1], dokąd przybył na parę miesięcy do starego kawalera Lemolean — bardzo sympatycznego wrażenia na mnie nie zrobił.
— Ale przyjmie cię zapewnie jaknajlepiej. Jest to pan z wielkiego świata... robi wrażenie, jeżeli nie bogatego, to w każdym razie zgoła zamożnego i może być dla ciebie nie ocenionym przewodnikiem.
— Ależ sądzę, że ten hulaka musiał już całą ojcowiznę roztrwonić.
— Bardzo możliwe... ale, w takim razie, musiał chyba zdobyć kamień filozofliczny[2], bo mieszka nie gorzej od króla samego. Przytem mówił o tobie bardzo serdecznie, zapraszając cię w razie twej bytności w Paryżu. To grzeczny człowiek.
— Bardzo mi miło, ale...