tnich sił... nadaremnie... pośliznąłem się na śniegu i padłem na kolana.
— O Boże mój!... Boże!... — zawołałem.
I łzami się zalałem, bom powstać nie miał siły.
Nagle, jakiś człowiek wyszedł z po za drzew bulwarku, wziął mię pod rękę i podniósł z ziemi mówiąc:
— Oto patrol... przyaresztują cię.
Poznałem kalekę bez nóg; śledził mię zapewne od owéj sceny gwałtu, którą może sam wywołał.
— No cóż... czy pójdziesz ze mną? — powtórzył — czy dasz się ująć? Słyszysz?... patrol nadchodzi...
— Uciekajmy!... wspieraj moje kroki... — zawołałem przelękły.
— A widzisz bałamucie? — szyderczo dorzucił bandyta.
Wsparty na nim, przeszedłem bulwark.
— Żywo... woźnico... otwieraj! — rzekł kaléka bez nóg do powożącego fiakrem, który już pierwéj widziałem.
Wsiadłem z moim towarzyszem; drzwiczki za nami zamknięto, a w téj chwili patrol przybył na miejsce w którém upadłem.