Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1064

Ta strona została przepisana.

z kapeluszem w ręku, nie śmiejąc wznieść oczu na tę osobę, która coraz bardziéj zdziwiona, niecierpliwym i dumnym głosem rzekła mi:
— Nakoniec, cóż pan żądasz? dla czegóż mię pan zatrzymujesz w pośród przechadzki?
Na te dosyć głośno wymówione słowa, kilka osób obróciło się i zatrzymawszy się, na mnie spojrzało; aż dotąd stałem zawstydzony z kapeluszem w ręku, ze zwieszoną głową, atoli widząc że postawa moja, zakłopotanie, milczenie, a niemniéj téż bardzo naturalne zdziwienie osoby którą zaczepiłem, zaczynały zwracać uwagę przechodniów, pomiędzy którymi dostrzegłem nawet jednego z inspektorów ogrodu, wymknąłem się mówiąc niepewnym głosem:
— Przebacz pan... sądziłem... że mówię z kim innym.
Atoli i teraz jeszcze nie traciłem odwagi. — Nie mogę przecież od razu nabyć śmiałości i zręcznych przebiegów, koniecznych żebrakowi, — z goryczą rzekłem sobie. — Może to z czasem przyjdzie... Próbujmy jeszcze... a nadewszystko odważnie...
Przechodziłem koło kościoła: wszedłem doń z nadzieją w sercu; — Kto się modli, ten jest miłosiernym, powinienem był więc znaleźć jaką litościwą duszę. Niewiasta miłéj i odznaczającéj się twarzy właśnie wychodziła z kościoła; postępował za nią służący, niósł aksamitny woreczek z herbem. W chwili