tny wracałem do Baltazara odnosząc mu napowrót płócienny worek z rękopisami.
Te odmowy, to niepowodzenie, Baltazar znosił z stoiczną spokojnością, z niezachwianą wesołością; nigdym nie miał szlachetniejszego i bardziéj budującego przykładu pociechy, nadziei i pogody duszy, jakie czerpać można w pracy i nauce, w nauce! téj słodkiéj matce (alma mater, jak mawia! Baltazar). Ubogi był, często nawet znajdował się w bardzo kłopotliwém położeniu, a nigdy nie opuszczała go ufność w przepysznéj przyszłości, téj nagrodzie jego talentu; nie była to jednak duma, lecz przeczucie, uczucie własnéj wartości.
Pewnego poranku, oddając mi kosztowny swój worek pełen zwitków papieru rzekł:
— Marcinie... jest tu — 1° skołatane serce, 2° uśmiechy szatana, 3° facecye wisielca... do każdego rękopisu dołączam list... każdy rękopis i każdy list zaadresowałem do innego księgarza. Zalecam ci jak najwyraźniéj, abyś żadnego rękopisu nie zbywał za mniéj jak za cztery tysiące franków. W ogóle żądam, dwanaście tysięcy franków... za trzy rękopisy. Nadewszystko zaś... Marcinie... nadewszystko! nadewszystko! każ sobie płacić złotem, czy rozumiesz?... czystém złotem, jużem się o to umówił i zgodził z mojemi księgarzami. — Nie chcę żadnych bankocetli, ani talarów, tylko samo złoto, rozumiész?
— Rozumiem, panie.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1091
Ta strona została przepisana.