Głos Roberta de Mareuil, słabł coraz bardziéj w miarę jak się zbliżali do okna, nie mogłem więc dosłyszeć końca.
Jednak w kilka chwil późniéj, Baltazar musiał zapewne nagle cofnąć się od okna, bo niespodzianie doszedł mię głos jego, lecz już nie wesoły lub przychylnością wzruszony, ale silny, srogi, prawie grożący.
— Nie wierzę ci... — mówił do Roberta, — i wierzyć nie chcę.
— Posłuchaj mię... Baltazarze.
— Powiadam ci Robercie, że sam siebie potwarzasz... boś niezdolny do tak podłego czynu. Najniegodniejsza nawet zdrada ze strony panny Reginy de Noirlieu nie zdołałaby cię uniewinnić!
— A czyliż ostateczność do jakiéj byłbym przywiedziony nie uniewinnia wszystkiego? — zawołał Robert, — czy zapominasz... o mojém położeniu?
— Owszem, Robercie, pamiętam o niem tak dalece, że sam tylko wzgląd na twoje położenie tłumi we mnie skrupuły, o których wspominać ci nie chcę... a to bardzo wiele... lecz daléj... nigdy! nigdy się nie posunę. Mimo dawnéj naszéj przyjaźni, mimo poświęcenia, o którem wątpić nie masz prawa... nigdy w życiu już cię nieobaczę, jeżeli...
Robert de Mareuil, przerywając poecie wybuchem przymuszonego i prawie konwulsyjnego śmiechu, z udaną wesołością zawołał:
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1182
Ta strona została przepisana.