Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1196

Ta strona została przepisana.

— No proszę, czyś oszalał? przecież tam jeszcze mamy...
— Mój poczciwy Robercie, — łagodnie ale stanowczo rzekł poeta, — wszystkiém się z tobą podzielę... byle nie pieniędzmi od tego człowieka pochodzącemi...
— Co za dziwna chimera!
— Precz... precz! tym razem już nic poważnie zawołał Baltazar puszczając wodze swoim szalonym urojeniom: — Alboż ja to potrzebuję twojego złota? Alboż jutro, po jutrze, lub późniéj... nie będę obładowany, wypchany, przesycony złotem... Alboż te łotry księgarze nie przyślą mi zapłaty za moje dzieła w kufrach z sandałowego drzewa, niesionych przez murzynów?...
Ale że południe wybiło na ściennym zegarku:
— Daléj... do powozu... zawołał Baltazar na przyjaciela, — żywo do powozu!... Spiesz się żebyś przybył do Luwru pierwéj niż Regina.
— A więc... nie chcesz mi towarzyszyć? — spytał Robert.
— Wszystko dobrze zważywszy nie chcę; lepiej żebyś był sam... mógłbym przeszkadzać Reginie... Zastaniesz mię w domu... nie ruszę się ani na krok... wracaj żywo... i nie zapominaj że zostawiasz mię na ruszcie... tak Robercie: na ruszcie ciekawości... No, bądź zdrów.. szczęśliwego powodzenia!