jéj salopę, kazał przywoływać jéj ludzi kiedy sama przyjeżdżała... A teraz... ha! wcale co innego, on przyjeżdża ostatni a wyjeżdża najpierwszy... Dawniéj co rano jego wizyty trwały po dwie i trzy godziny... a już pięć dni nie był u nas.
— Twoja pani już mu się sprzykrzyła... cała rzecz.
— Tak mi się coś zdaje... Oto, i dzisiaj znowu... myślała że go tu znajdzie... a przecież nigdzie nie widzę jego kabryoletu ani przepysznego siwosza, którym jak pędzi przez ulicę, to aż wszyscy stają.
— Jaki złośliwy!... powiedział jéj, że będzie w muzeum żeby go nie ścigała w lasku, gdzie zapewne popędził. Powtarzam ci, że twoja wicehrabina już przepadła... Ale patrz, oto już wychodzi, biegaj żywo po powóz.
— Prawda... jego tu nie ma, ona zła że czekać musi, dlatego wynosi się... do widzenia Piotrze.
— Do widzenia, mój stary.
A potém obróciwszy się do innych kolegów obecnych poprzedzającéj rozmowie, lokaj ten dodał:
— Patrzcież na męża, czy nie wygląda jak jędor?
— Mazgaj, niech go!...
— Jakiż to wysoki dryląg!
— Mniejsza z tém, ale ona zawsze ładna...
— Jakże się nadąsała!
— Widać że musi być złą.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1201
Ta strona została przepisana.