tę kabałę ułożyły owe niegodziwe żółte rękawiczki z przedscenia. Na nieszczęście... zaledwie miałem czas wypoliczkować ich.
— Poznałżeś w téj loży?... spytałem.
— Kogo?
— Scypiona!... małego vicehrabię!
— Smarkacza z lasu Chantilly! — zawołał Bamboche.
— Marcin ma słuszność, — głucho rzekła Baskina, — był to vicehrabia.
— Wiedziałaś więc że on tam jest, moja biédna Baskino? — spytałem.
— Nie, — zupełnie roli mojéj oddana, ani się domyślałam jego obecności; inaczéj byłabym na wszystko gotowa...
— A to dlaczego? — rzekłem do naszéj towarzyszki.
— Widziałaś się z nim więc po scenie w lesie? dodał Bamboche równie jak ja zdziwiony.
— Tak jest... bo zdaje się że jakaś fatalność zawsze mię zbliża do tego niegodziwego malca, z całą nienawiścią mówiła Baskina. — Widziałam go dwa lata temu,... a wtedy, równie jak i dzisiaj... byłam upokorzoną, znieważoną, aż do żywego... aż do krwi!..
— Nędznik! — wrzasnąłem, — ale dlaczegóż tak. zajadle uwziął się na ciebie?
— Nie wiem... odparła Baskina.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1243
Ta strona została przepisana.