moje również otwarte... Niespokojny, ubieram się czémprędzéj, nadstawiam ucha i słyszę że ktoś ostrożnie idzie po korytarzu drzwi moich dotykającym, a który schodami wiódł do gabinetu mojego pana. Nagle mocne światło pada na drzwi.. wybiegam, ale zaraz na progu potrącam jakiegoś człowieka w bluzie; stoczek jego gaśnie, silna ręka chwyta mię za gardło i gwałtownie wtrąca w głąb mojego pokoju, czuję ostrze noża przy mojéj piersi, dziki głos mówi mi:
— Zginiesz, jeżeli się ruszysz!!
— Bamboche!... zawołałem. Był to bowiem głos towarzysza dziecinnych lat moich i jednocześnie poznałem jego rysy przy bladych połyskach latarni wpadających przez otwarte okno.
— Marcin! — zawołał Bamboche cofając się o krok; — tu leżał... ktoś na łóżku... czy to ty!...
— Zkąd idziesz? coś zrobił? — pocichu i z trwogą zapytałem.
— Ty tutaj!... Tyś zdrów?... dobrze... kontent jestem, — wzruszonym głosem rzekł Bamboche.
— Tyś okradł mojego pana!
— A tak!... — odparł śmiało. — Cóż ztąd?
— Mojego pana! — mocno zatrwożony zawołałem chcąc wydostać się za drzwi, — a może zabiłeś go!
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1391
Ta strona została przepisana.