— A ty, — odparł wyzywając, — wołaj: złodziéj!
Nagle usłyszałem, przez otwarte okno, regularny i ciężki odgłos kroków przechodzącego przez ulicę rontu.
— Patrol idzie!... zawołałem.
— Masz więc pomoc... — z okropnym uśmiechem odparł Bamboche widząc że biegnę do okna...
Szybko zamknąłem je.
W kilka chwil póżniéj, ujrzeliśmy błyszczące w ciemności karabiny zwolna przechodzących żołnierzy. Wkrótce zginął w oddaleniu odgłos ich kroków przygłuszony wyciem burzy.
— Marcinie... zawołał Bamboche gdym wrócił do niego, — wątpiłem o tobie... przebacz... błagam w imieniu mojéj córki...
— Czekaj... rzekłem mu i goryczą, — czekaj.... niech się pierwéj patrol oddali... wszyscy w domu jeszcze śpią... będziesz mógł uciec z tém co ukradłeś... nic przeciw tobie świadczyć nie będzie... nie bój się...
— Jakim ty mi głosem mówisz to... Marcinie...
— Ze mną, — mówiłem daléj — inaczéj się stanie... Pan wié że znam miejsce w którém chowa pieniądze... jestem tutaj niedawno... cały zarzut zatém mnie tylko dotknie... wiész, że ciebie nie wydam... bo umiém dotrzymać przyjacielską przysięgę...
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1394
Ta strona została przepisana.