świecę, w drugim myśliwski kordelas. W kilka sekund późniéj weszła jakkolwiek odziana Zuzanna, także niosąc świecę.
— Tyś raniony, mój biédny Marcinie! — widząc że się podnoszę całkiem krwią zbroczony zawołał doktór:
— Bił się ze złodziejem i zabił go, — zawołała przerażona Zuzanna, patrząc na trupa.
Nim odpowiedzieć zdołałem, doktór poskoczył, rozdarł mą koszulę w miejscu gdzie była zakrwawiona, spojrzał na ranę i zawołał:
— Dzięki Bogu, ostrze ześliznęło się po kości... rana twoja nic nie znaczy... mój odważny Marcinie!
I przycisnął mię do serca.
— Co za szczęście, że go nic gorszego nie spotkało! rzekła Zuzanna załamując ręce; a potém przerażona nagłém drgnięciem członków kaléki bez nóg, cofnęła się wołając:
— Panie, strzeż się... złodziéj jeszcze się rusza.
— On? — spytał doktór przypatrując się martwéj twarzy kaléki bez nóg rozciągniętego na ziemi, który parę razy w skutku konwulsyjnych wysileń nieco otworzył szczękę, — on już i dwóch minut nie przeżyje...
Rzeczywiście z ostatniém tchnieniem bandyty wydobyło się z jego piersi jakieś niby podziemne chrapanie... krwawa piana zaczerwieniła mu usta, zesztywniał.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1397
Ta strona została przepisana.