żegnanie nasze nie byłoby wcale bolesném... Ale!... dodał wzdychając z rezygnacją.
— Panie, — rzekłem, — pan jeszcze obaczysz syna... bądź pan spokojny...
Nie podzielając mojéj nadziei, doktór rzekł:
— Mówmy o czém inném... Pojmujesz dobrze, mój poczciwy chłopcze, że nie dlatego wyrwałem cię z rozpaczliwego położenia, abyś po mojéj śmierci znowu miał w nie wpadać; jesteś roztropny, uczciwy, odważny, doświadczony w nieszczęściu... téj najlepszéj nauce, zabezpieczę zatem twój los.
Nie dlatego abyś mógł próżnować, bo próżniactwo psuje ludzi, lecz abyś dojść mógł do szczytnego stanowiska w świecie... W twoim wieku, z zamiłowaniem do pracy, dopniesz wszystkiego... Czujeszże w sobie jakie powołanie?
— Panie... — rzekłem wahając się.
— Służebność... taka przynajmniéj jak ją pojmują i praktykują — nie spodoba ci się; bo według mnie służący powinien należeć do rodziny... a powołanie jego wymaga znacznéj reformy... O! czasy, czasy! — z bolesnym żalem zawołał, i dodał: — Ale wróćmy do ciebie.
— Wiem, że nigdy nie znajdę pana takiego jak pan... jednak...
— Jeszczebyś więc chciał służyć?... powiedział doktór patrząc na mnie zdumiony.
— Tak jest... panie ta ale...
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1403
Ta strona została przepisana.