nego, i przybierając nieokrzesaną mowę miejscowych gości, rzekłem poufale klepiąc mego pana po ramieniu:
— A cóż to! u tysiąca piorunów! czy się tu pije nie zapraszając nikogo?
Pan de Montbar nagle podnosząc głowę, spojrzał na mnie dumnie, zdziwiony i zagniewany.
— I cóż tak się na mnie gapisz? — dodałem śmiało patrząc mu w oczy, — powiadam ci stary kolego, że nie mogę znieść kiedy kto sam pije...
— W rzeczy saméj... masz słuszność — odparł książę, a gniéw jego ustąpił udanéj i cierpkiéj wesołości, — nudna rzecz pić samemu... Wreszcie, dla tego samego już żeś się tak szkaradnie umalował, kupię ci butelkę; każ sobie podać szklankę...i trąćmy.
— I owszem... garson, szklanki!
— Oto jest.
— No! jakże? czy dobrze się tu bawisz? — spytał mię książę po niejakiéj przerwie, — czyś wesół?
— A ty stary bawisz się?
— Do licha! — odparł książę, — widać że się bawię kiedy tu jestem.
— To nie dowodzi nic.
— Bah! — Przecież zawsze gdzieś bywamy dla zabicia czasu.
— No, to po cóż tam bywać?
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1647
Ta strona została przepisana.