— Tyś zawsze ten sam... smutnie rzekł mu Marcin, — a nawet i w téj jeszcze godzinie!.
— Do licha! właśnie w téj godzinie — odparł zbójca wybuchając śmiechem. — Czy dlatego że mi jutro utną głowę, mam dzisiaj być poczciwym...cnotliwym?
— Szkalujesz sam siebie, mówił Marcin, — wszelako twoje poświęcenie się dla mojego ojca było szlachetne.
— Piękna mi szlachetności wszak i tak byliby mię schwytali.
— A u doktora Clément, kiedy z obawy aby na mnie nie padło podejrzenie, wyrzekłeś się owocu kradzieży... nie byłże to czyn piękny, dobry?... Niechże w téj ostatecznéj chwili, te szczytne wspomnienia pocieszą cię przynajmniéj...
— Bah!... te piękne uczucia jednak nie wstrzymały mię wówczas gdy toporem zabiłem starca i jego żonę, aby im wydrzeć dwadzieścia trzy franki.
— Ależ téj okropnéj zbrodni... żałujesz zapewne? — zawołał Marcin.
— Bynajmniéj... Byłem głodny... zziębnięty, za te pieniądze żyłem cały tydzień.
— Słuchaj. — mój biédny Marcinie, — rzekła Baskina do swojego towarzysza, który zadrżał na taką zatwardziałość — gdybym chciała uniewinniać Bambocha, przypomniałabym ci żeś sam... mimo nauk Klaudusza Gérard... mimo dobroci i wrodzonéj
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/1890
Ta strona została przepisana.