jął, i małéj Bruyére, która ją codzień widywała, folwarczna czeladź zaledwie ją postrzegła.
Mimo tych wypadków, którym ojciec Jakób nie był obcy, bo wiedział o nich przez wykradacza, nie widział on nigdy téj kobiety, i pogrążył się w zwykłem milczeniu; jednak od świtu dnia, w którym działy się opowiadane tu wypadki, starzec zdawał się ulegać ciągle jakiemuś nadzwyczajnemu wzruszeniu.
Przeciw zwyczajowi, w ciągu tego dnia, niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére, która mu od jakiegoś czasu przynosiła w koszyku dziką jeżynę, aby jéj kwaskowatym sokiem mógł nieco orzeźwić wyschłe podniebienie.
— Oto jeżyna, ojcze Jakubie, mówiła Bruyére klękając przy jego posłaniu, — przebaczcie, żeście tak długo czekać musieli... ale biédni ludzie z doliny przychodzili do mnie po radę... i doradziłam im to, czegoście mię nauczyli... Oni mi dziękują, oni mię błogosławią, — tkliwym i przenikającym głosem dodała. — Ah! jak mię to boli, że nie mogę im powiedziéć: ojcu Jakóbowi, nie zaś mnie winiliście dziękować... jego to winniście błogosławić...
Zdawało się, że starzec tracąc znowu odzyskaną chwilę pamięć, zapomniał już, dla czego w ciągu dnia tak niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére;
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/191
Ta strona została przepisana.