Z uniesieniem, wyciągając ręce do małéj Bruyére, zawołała:
— Przed chwilą sądziłam, że znowu wpadam w szaleństwo,... ale teraz już się nic nie lękam.... Pójdź, pójdź moja córko,... ty mi rozum wracasz....
I prawdę mówiła! Są wyłączne położenia, w których matka nie chce być waryatką, w których nigdy nią nie jest.
— Pani!... moją matką!... zawołała zdumiona Bruyére, bo zbyt naiwna nie umiała przeniknąć; niecnego znaczenia pół wyrazów, które jéj matka — w swym obłędzie czytała.
— Tak jest, twoją matką!... jestem twoją matką!... łkając zawołała pani Perrine, obsypując małą Bruyére pocałunkami i pieszczoty, — mniejsza o resztę, — ... jesteś moją córką,... i cóż nas reszta obchoidzić może? O! mój Boże!... a ja niedawno mówiłam: Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym zarazem mogła kochać córkę... i syna!... Miałam już syna...
O! zacnego syna!... O! jakże ty kochać będziesz twojego brata!
— Matka!... brat!... szepnęła Bruyére, łzami za, łzy, pieszczotami za pieszczoty, szczęściem płacąc za szczęście.
Nagle Perrine Marcin zadrżała i rzekła cicho do Bruyére, którą tuliła do swego łona:
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/245
Ta strona została przepisana.